Darka Niebudka podróż przez teatralne i życiowe zakręty - rozmowa Henryki Wach-Malickiej na łamach Dziennika Zachodniego (wydanie z dnia 9 czerwca 2017r.)
Jaka droga wiedzie do uznania i serca widzów? Nie zawsze prosta. Dariusz Niebudek, licealny olimpijczyk z historii i geografii, laureat konkursów wokalnych i festiwali muzycznych, a nawet trzymiesięczny słuchacz seminarium duchownego, w końcu dotarł na scenę. Grał Jezusa i gangstera, lokaja i jaśniepana, królewicza i potwora.
Czy to prawda, że gdyby tak przyszło „co do czego”, to zagrałby pan rolę nawet w języku esperanto?
Dlaczego nie? Uczyłem się esperanto w podstawówce. Miałem wprawdzie jeszcze poważne plany co do łaciny oraz greki, ale nie starczyło mi determinacji i silnej woli. Bo czasem tak miewam; zapalę się do działania, a potem mi przechodzi. Bywa jednak i odwrotnie - jak się uprę, nie ma siły, żebym swego nie dopiął. Mam w tym wprawę.
Jak to u zodiakalnych Bliźniaków, wciąż potrzebują nowych podniet. Z nauką gwar rozmaitych też tak było? A właśnie: jak szybko przechodzi pan z gwary śląskiej na podhalańską?
W ułamku sekundy. Z literackiej polszczyzny na dialekt małopolsko-świętokrzyski tak samo. I na zaśpiew ze wschodnich rejonów Polski też. Mam zademonstrować?
Niekoniecznie. Skoro pytam, znaczy: słyszałam i doceniam. Ciekawa jestem tylko, czy to słuch absolutny, czy wyjątkowy talent?
Predyspozycje na pewno mam. Tylko to nie było tak, że ja się tych gwar wyuczyłem i teraz mówię nimi biegle, ale jednak tak, jak w obcych językach. Ja je „posiadłem” w sposób naturalny. Tak po prostu mówiło otoczenie, w jakim przez dłuższy czas przebywałem. W dzieciństwie spędzałem wakacje u krewnych w podkieleckich miejscowościach - dziś mówię po „ichniemu” bez zastanowienia. Gdy bywałem w Zakopanem - naśladowałem miejscowych, choć... wcale nie byli tym zachwyceni. Mówienie „po góralsku” też weszło mi w krew. I tak dalej... Moje życie kilka razy brało ostre, nawet bardzo ostre zakręty. Tu i ówdzie zatrzymywałem się na dłużej, a ponieważ lubię się z ludźmi komunikować, bez problemu łapałem ich akcent czy składnię. Prościej było się dogadać.
Ze znakomitym skutkiem. Wiele osób sądzi, na przykład, że jest pan rodowitym Ślązakiem.
No, w jakimś sensie jestem, choć urodziłem się w Kielcach. Ale mieszkam tu prawie 30 lat! Tu wydarzyło się wiele ważnych rzeczy w moim życiu. Dobrych i bardzo smutnych też. A Śląsk nie przestaje mnie fascynować. W każdym razie, gdy zostałem zaangażowany do Teatru Rozrywki, gdzie zdobywałem zawodowe szlify, od razu podobało mi się wszystko dookoła. I ciekawiło. Prawie nic o tym regionie, tak naprawdę, nie wiedziałem. Nawiasem mówiąc, to jest zjawisko, jakie obserwuję i dziś; ludzie spoza Śląska bardzo mało o nim wiedzą. Więc brną w stereotypy. Czasem, niestety, utrwalane i przez nas samych. Wracając jednak do mnie - strasznie chciałem wtedy wkupić się w to moje nowe, chorzowskie środowisko, pytałem, naśladowałem. Ślązacy to jednak ludzie raczej nieufni; z politowaniem patrzyli na mnie, jak biegałem z kajecikiem i chciałem zapisywać słówka, których nie rozumiałem. Więc nauczyłem się ich sam, ze słuchu, z rozmów z kolegami. Bardzo szybko zacząłem mówić po śląsku.
I grać. Był pan przecież Wacławem w „Pomście”, czyli śląskiej wersji „Zemsty” Aleksandra Fredry…
…co zresztą okazało się zbawienne, gdy w wieku 32 lat przeżyłem rozległy zawał serca. Lekarze mówili, że to cud jakiś. Że taki zawał powinien mi serce rozerwać, ale skoro nie rozerwał, znaczy: „masz żyć”. Tylko pod kontrolą; rozsądniej i spokojniej. Jasne, modliłem się żarliwie, podpięty do rozmaitych maszyn i aparatów, ale powiedz mi Boże, jak mam teraz żyć? Jak utrzymać żonę i dwoje malutkich dzieci, jeśli zabronią mi pracy w teatrze? A mogą, bo to robota stresogenna jak cholera. Wtedy zadzwonił telefon komórkowy. Może to był zbieg okoliczności, a może Opatrzność, w każdym razie dzwonił Marian Makula, który nie miał pojęcia o mojej chorobie, za to znał mnie z „Pomsty” właśnie. Zadzwonił i po prostu zaproponował mi udział w kabarecie, który wtedy tworzył, a w którym część tekstów miałem interpretować po śląsku. I tak się stało. Spodobałem się widzom w tej nowej roli, potem przyszły podobne propozycje, m.in. telewizyjne i filmowe. Sporo na estradzie zrobiłem. Ale do teatru też wróciłem. I jak widać, gram do tej pory, choć od dłuższego czasu już jako wolny strzelec.
Śląska ścieżka aktorska to całkiem spory kawał pana życia.
Niczego jednak nie spekulowałem, serio. Nie powiem jednak, że znajomość gwary nie przydała mi się w zawodzie. W końcu aktor, który bez problemu mówi po śląsku i - na przykład - jeździ konno, ma do zaoferowania więcej niż aktor, który tych umiejętności nie ma. Ale żeby nie było, że biorę przykład z kosmosu - konno też jeżdżę.
I robi pan wiele innych rzeczy. Aż trudno nie zapytać: dokąd pan tak gna? Mimo tamtych lekarskich ostrzeżeń. Kocha pana publiczność, ma pan nawet swoje fankluby, chwalą recenzenci. Może pora przestać ryzykować i pchać się w kolejną uliczkę, która może się okazać ślepym zaułkiem.
Wiem, parę razy już się w takim zaułku zaklinowałem, choć to też była jakaś nauka… Na pewno nauczyłem się panować nad emocjami, związanymi z premierami czy z prowadzeniem konferansjerki, kiedy adrenalina skacze jak szalona. Ale rzeczywiście, wciąż coś mnie „gna”, nie da się ukryć. Co? Kiedyś to była po prostu ciekawość, ochota na ekstremalne przeżycia, sprawdzanie, czy gdzieś indziej nie jest aby lepiej niż tu, gdzie teraz - zawodowo i życiowo - jestem. Od pewnego czasu dołączyło się do tego uczucie, jakiego wcześniej nie znałem - zachwiane poczucia bezpieczeństwa. Lęk, że za chwilę na coś będzie za późno, coś mnie bezpowrotnie ominie, czemuś nie podołam, choćby fizycznie. Wiek ma w tym zawodzie ogromne znaczenie. Nie tylko dla kobiet, dla których zwyczajnie brakuje ról w literaturze dramatycznej. Nam, mężczyznom, też z czasem ubywa szans. Dbam o głos i o kondycję (czasem palę wprawdzie papierosy, ale któż jest bez wad?), nieustannie staram się rozwijać warsztat i mierzyć z nietypowymi rolami. Sama pani jednak wie, że w życiu różnie bywa. Więc trochę się boję.
Grzeszy pan tą melancholią, naprawdę pan grzeszy!
Czyżby?
Trzy pana ostatnie musicalowe role w Teatrze Rozrywki to przecież jeden wielki sukces. Za podwójną rolę, czy raczej za dwie kompletnie różne grane na zmianę postacie - Maxa Białystoka oraz Rogera de Billa - w spektaklu „Producenci” otrzymał pan Złotą Maskę. Pański Igor w polskiej premierze musicalu „Młody Frankenstein” do dziś kwitowany jest burzliwymi oklaskami, a w roli Maxa w musicalu „Bulwar Zachodzącego Słońca” przez kilka pierwszych minut nawet ja pana nie poznałam. Choć śledzę pana karierę od wielu lat!
Nie powiem, że nie czuję uznania płynącego z widowni. Aż taki skromny nie jestem, czym aktor ma się zresztą żywić jak nie oklaskami? Po premierze „Bulwaru…”, gdzie Maxa gramy na zmianę z Przemkiem Witkowiczem, dostałem nawet list od wieloletniej fanki. A w tym liście pretensje, że mi kwiatki przyniosła, ale ich nie posłała na scenę, bo myślała, że to jednak nie ja, a w programie nie było „haczyka” z nazwiskiem aktora występującego tego wieczoru. Szkoda mi tych kwiatków, ale z drugiej strony w życiu nie dostałem bardziej satysfakcjonującego komplementu! Zagrać tak, żeby nikt nie skojarzył postaci z aktorem? Bezcenne.
Dodam, że to nie tylko charakteryzacja, choć świetna, tak pana zmieniła. Inaczej niż zwykle pan się poruszał, inaczej grał twarzą i fenomenalnie pokazywał to, czego Max nie mówi, ale co jest jego obsesją - miłość do chlebodawczyni. Tym sposobem awansował pan skromnego lokaja z rozbudowanego w libretcie epizodu na bohatera pierwszoplanowego. To nie tylko dla aktora bezcenne; zapewniam, że dla widza też.
Bo ja mu cały życiorys wymyśliłem, jak nakazywał mistrz nauki aktorstwa Konstanty Stanisławski, którego wielu ma dziś w pogardzie, ale którego metodę interpretacji roli wyznawałem, wyznaję i będę wyznawać. Czyli: wejdź w postać, przeistocz się w nią, choćby to kosztowało sporo nerwów. Kluczem do Maxa było więc jego nazwisko - von Mayerling. Skoro von, to widocznie miał jednak szlachecki rodowód. I klasę, której się nie zapomina, nawet gdy los skazuje cię na bycie cieniem wielkiej gwiazdy. A że bycie cieniem często boli? Trudno, skoro się kocha, to nie ma zlituj. No i tak mi to poszło: od reakcji do reakcji, od sytuacji do sytuacji, aż do miłosnego wyznania bohatera, które mu przecież łatwo nie przychodzi. Strasznie się zresztą z Maxem, po tych z nim „rozmowach”, zaprzyjaźniłem.
Zawsze pan tak drobiazgowo pracuje nad rolą?
W teatrze - odkąd pamiętam. Przed podniesieniem kurtyny muszę mieć sporo czasu, żeby wślizgnąć się w skórę bohatera. I równie wiele, żeby z niej wyjść. To jest stresujące, przyznaję, inaczej jednak nie potrafię i nie próbuję. Moja działalność estradowa nakleiła mi w jakimś sensie łatkę wesołego faceta, sypiącego kawałami z rękawa, w życiu prywatnym też jestem raczej pogodnego usposobienia, ale w teatrze, w czasie przedstawienia, nie dowcipkuję i nie wyskakuję z postaci. Nawet wtedy, gdy na moment schodzę ze sceny. Koledzy potwierdzą.
Na jakiego aktora szykował się pan w młodości?
Na wszechstronnego. W kieleckim liceum, potem w Wojewódzkim Domu Kultury zaliczyłam różne przymiarki do sztuki scenicznej. Całkiem jak w powiedzeniu: tańczy, śpiewa, recytuje. Śpiewałem w kabarecie literackim, występowałem na festiwalach piosenki, wygrywałem konkursy recytatorskie, a nawet statystowałem w spektaklu Teatru im. Żeromskiego. To było przeżycie!
Rodzinna tradycja?
Zawodowo nikt sztuki u nas nie uprawiał, ale geny artystyczne krążyły. Mama, choć po studiach chemicznych, świetnie śpiewa i gra na skrzypcach do dziś. Tata, choć umysł miał ścisły, bo techniczny, pisywał bajki. Mimo to, szkołę teatralną mi w domu odradzano. Ale się uparłem. Zdałem, studiowałem, potem wyleciałem, szukałem innej drogi na scenę, znalazłem, uczyłem się grając. Długo by opowiadać. W końcu przyszedł angaż z Chorzowa, gdzie pod okiem dyrektora Dariusza Miłkowskiego przeszedłem gigantyczną szkołę zawodu. Nie od razu szło jak po maśle, ale to były piękne czasy. Różne role, różne charaktery.
A ja pamiętam, że w teatrze wróżono panu karierę amanta.
O, matko kochana, jak ja się nudziłem w tej szufladce! Szlachetni królewicze, romantyczni kochankowie… Ile można wytrzymać? Aż któregoś razu, już w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu, gdzie przeniosłem się z chorzowskiej Rozrywki, w której pracowałem 6 lat, zaproponowano mi rolę Jezusa w „Historyji o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim”.
I co? Nie przestraszył się pan takiego wyzwania?
Jak ja się cieszyłem! I jak szczerze na zmianę swojego scenicznego wizerunku pracowałem! Koledzy żartowali zresztą, że po Jezusie to już nie ma chyba dla mnie odpowiedniej roli. Ale były. Choćby bandziora z charakterem, czyli niejakiego Benia Krzyka w „Zmierzchu”, czy Mackiego Majchra - gangsterskiej i teatralnej legendy w „Operze za trzy grosze” .
A jednak zostawił pan Teatr Zagłębia, choć po drodze były i takie sceniczne hity, jak Artur w „Tangu”, Malvolio w „Wieczorze trzech króli” czy Kirkor w „Balladynie”? Skąd taki pomysł?
Wiele rzeczy wpłynęło na tę decyzję. Po roku 1989 sporo się przecież w Polsce zmieniło. Sądziłem, że na tej fali reform wszelakich powstanie wolny rynek artystyczny, a aktorów dobierać się będzie do konkretnych spektakli, nie zaś angażować na etaty. Czyli: będę mieć większe szanse jako wolny strzelec. Po drugie, pojawiły się wtedy propozycje z telewizji, filmu i kabaretu. Bardzo kuszące, ale kolidujące z występami w teatrze. Po trzecie - zwyczajnie potrzebowałem zmiany. I sobie ją zafundowałem. W sumie - nie żałuję.
W jakim miejscu jest pan teraz?
Dalej niż na starcie, to jasne, ale wciąż szukam. Może kiedyś doścignę swoich idoli: Tadeusza Łomnickiego, Janusza Gajosa, Henryka Talara, za którymi w młodości jeździłem po kraju, bo nie mogłem się napatrzyć, jak cudownie grają. Ja w ogóle lubię oglądać kolegów po fachu i szczerze im gratulować udanych kreacji. Z mojego pokolenia podziwiam Zbyszka Zamachowskiego, Zbyszka Stryja i niech się nie obrażą inni, że ich nie wymieniam, ale przecież i tak wiedzą, że ich cenię. Naprawdę mamy w Polsce pierwszorzędnych aktorów! A może dostanę kiedyś (lepiej wcześniej niż później) główną rolę w musicalu? Może po prostu znajdę nową fascynację?
Śląską?
Bardzo bym chciał zagrać postać Ślązaka, tak kochanego jak Franciszek Pieczka w roli Gustlika. Bądźmy szczerzy, jednego z nielicznych Ślązaków kochanych przez całą Polskę.
Trochę dużo tych marzeń.
Niech się spełni chociaż połowa. Albo chociaż kilka. No jakieś się chyba spełnić muszą!
***
Dariusz Niebudek
Rocznik 1966. Wzrost - 176 cm, waga - 75 kg. Szatyn o piwnych oczach, na scenie potrafi stać się nawet rudowłosym i niebieskookim karłem. Aktor musicalowy i dramatyczny, reżyser, konferansjer, kabareciarz etc., etc. Prócz ról teatralnych, na jego popularność złożyły się także występy w TV Silesia, gdzie był gospodarzem m.in. „Listy Śląskich Szlagierów”. Laureat „Hanysa 2011”, nagrody ZASP im. Leny Starke i Nagrody Wojewody Katowickiego dla Młodych Twórców. Cechy charakterystyczne: szczery, obdarzony poczuciem humoru (na własny temat też), gadatliwy, elegancki. I tak popularny, że w jednej z katowickich kawiarni, gdzie nagrywaliśmy ten wywiad, menedżer lokalu nie tylko zaprosił nas na kawę na koszt firmy, ale w dodatku był goszczeniem ulubionego aktora szczerze uradowany!